Dzień Dziecka w Methlang

Dzień Dziecka w Methlang

Pewnego kolejnego słonecznego ranka zadzwonił do nas nasz rosyjski przyjaciel, Stas który od dawna już rezyduje w Pokharze i oznajmił nam, że ma właśnie ma gości z Moskwy i Petersburga.

Śmietanka ruskiej młodzieży zamierza właśnie poczynić duże ognisko i delektować się upalnym klimatem nocy pod gwiazdami. Tym samym zdecydowali skorzystać z przestrzeni naszego podwórka, gdzie ustawiliśmy sobie praktyczne palenisko umożliwiające grillowanie.

Około południa odwiedziła mnie zaprzyjaźniona nepalska babcia o imieniu Narala, seniorka rodu w domu, gdzie kupuję codziennie mleko. Didi Narala („didi” – starsza siostra w nepalskim) przyniosła ładny duży pęczek Niuro – rosnący dziko w Nepalu, a także uprawiany w ogródkach rodzaj paprotki, lekko słodkiej w smaku i nieco włochatej w strukturze, z której przyrządza się Niuro Saag – tak samo jak Mustard green Saag (przepis na saag zobacz tutaj) – oraz wykorzystuje się do różnego rodzaju curry i sałatek (całkiem młode listki).

Nie zamawiałam paprotki Niuro, chociaż tego dnia była właściwie jak znalazł. Babcia próbowała przedstawić mi jej zalety i pokazać, jakie ładne listki dla mnie wybrała, podczas gdy ja próbowałam z moją pięciowyrazową znajomością nepalskiego języka zrozumieć, czego ona potrzebuje. Ostatecznie porozumienie międzynarodowe nie odniosło sukcesu i wtedy w końcu – patrząc na zrezygnowaną seniorkę pokazującą przy ustach charakterystyczny gest ze słowem „turod”, zrozumiałam, że chodzi jej o papieroska. Ofiarowałam jej ostatni papieros mojego męża, usatysfakcjonowana jej szczęściem. Babcia Narala usiadła na progu naszego domu i przy pomocy rąk opowiedziała mi niektóre z ostatnich wydarzeń w naszej wsi.

Przyrządziłam tradycyjny nepalski daal bhat, czyli biały ryż, sos z zielonej soczewicy oraz kilka innych sosów – w tym pozyskaną dzisiaj Niuro – jako dodatek do kurczaka, którego zamierzaliśmy grilować. W międzyczasie, wyglądając z mojej kuchni zobaczyłam dużą grupę młodzieży z plecakami, która rozkłada się właśnie w „Nature Homestay” u naszego sąsiada Krishny. Pobiegłam szybko do komputera, mając nadzieję że zdążę jeszcze odrobić internetowe zaległości, zanim przyjdzie mi czynić obowiązki pani domu.

Zaległości odrobiłam i usłyszawszy wiele różnych głosów u nas na podwórku zeszłam na dół. Tłum jaki pojawił się tamże – na moim terenie – przeciskająca się młodzież, z których większość stara się zająć jakieś miejsce siedzące przy naszym stole – przyprawił mnie o lekki zawrót głowy… i zamiast powitać ludzi, skierowałam się prosto do ogniska, gdzie moje dzieci dokładały właśnie drewno. Z szoku wyzwolił mnie miły żeński głos – „A kak zovut hazaikie doma?”. Nie mając już żadnego wyboru przystąpiłam do swoich czynności powitalnych…

W obowiązkach kuchennych wsparł mnie mój mąż oraz Nastia, żona naszego Stasia. Okazało się, że prócz kurczaka na grilla doszło nam w kuchni wiele różnych pożytecznych produktów, jak herbata, cukier, groszek zielony (na jutrzejszy obiad) oraz… duża ilość ciasteczek dla maluchów. Ogromne ilości herbaty oraz limonki płynęły dzbanek za dzbankiem, a my we trójkę staraliśmy się łączyć „kaif” z adekwatnym wyposażeniem imprezy. Mój mąż oraz żona Stasia, przy wsparciu mojej pięcioletniej Nadii, która nadzorowała grillowanie podali na trawce przy ognisku pierwsze talerze z barbeque. Nadia zawołała siostry, które radośnie porzuciły ciastka i pobiegły delektować się przydzielonym grillowanym mięsem. Pierwsza partia poszła bardzo szybko, tak samo druga i trzecia.

Kiedy żołądki były już pełne, okazało się, że młodzi petersburczycy są mistrzami fire jogglingu. Mieliśmy więc pokazy zabawy z ogniem, w których brała również udział moja Maja. Maja też jest mistrzem fire jogglingu, chociaż – trzeba to przyznać – znacznie mniej zaawansowanym, niż nasi przybysze. Mała Ania objedzona już kurczakiem i daal bhat odpoczywała na górze – usłyszawszy wciągające techno – zeszła na dół i gdy zobaczyła zabawy z ogniem pod muzykę wydała z siebie tylko swoje specyficzne „uaaaau”…

Potem jeszcze Maja poszła testować sprzęt optyczny zwany noktowizorem, w którego posiadaniu była ekipa przyjezdnych. Zamiarem było wyśledzić leoparda i naiwni poszli go szukać. Oczywiście, w okolicy prawdopodobnie kilku kilometrów żadnego leoparda, ani jego dzieci tej nocy być tu nie mogło, mimo że tu zamieszkują, a to z powodu bardzo głośnej muzyki, jaka brzmiała nad lasem i wsią.

Gdy muzyka była już nieco cichsza a zabawy z ogniem uspokoiły się i większość zaległa na kocykach wokół ognia, ktoś oznajmił głośno: „trzecia trzydzieści, pierwszy czerwca”. „Dzień dziecka! – krzyknęły zbiorczo moje maluchy, które wciąż jeszcze towarzyszyły nocnej zabawie i zajęły wolną w tym momencie huśtawkę, okupywaną już od wielu godzin przez dorosłych. Reszta ekipy leżała delektując się bezchmurnym niebem – Siva nam sprzyjał – codzienna burza z wichurą i ulewą ominęła nas tego dnia… i nocy. Jeżeli choć jedną dobę nie ma deszczu o tej porze roku, następny dzień wstaje bardzo upalny.

Niedługo potem maluchy posnęły, a my razem z nimi. O szóstej rano, gdy szłyśmy z Anką po mleko, na dole nikogo już nie było. Zaczynał się upalny dzień nepalskiego lata, młodzież więc pochowała się do swoich pokoików u Krishny, zapewne odespać.

Petersburczycy i moskwiczanie rychło pojechali na samolot, a Staś z żoną i dwójką przyjaciół przyszli do nas na kawę. Nastia jest fanem huśtawek, delektowała się więc zawieszonym na drzewie sprzętem w czasie gdy Katia opowiadała jej historie, szczęśliwa, że ma słuchacza. Upalny dzień dziecka płynął powolutku. Oczekiwaliśmy na dostawę zamówienia z Lakeside, które to miało zawierać – prócz kawy i produktów żywnościowych – butelkę Golden Oak. Z okazji Dnia Dziecka.

Plan kolejnego grillowania przyprawił moje maluchy o szał radości. Dopilnowały ognia i rychło można było przystępować do konsumpcji. Potem jeszcze pielęgnowaliśmy przy pomocy maści z pszczelego jadu oraz masażu prawe przedramię Nastii nadwyrężone mocno całonocnym obracaniem mięsa nad ogniem. Upalny dzień dziecka powoli schylał się ku zachodowi, a wieczorem nasi goście zdecydowali opuścić Methlang i skierować się do Pokhary.

„Mamo, a kiedy znowu przyjedzie do nas tyle gości?”

Następnego dnia – przyrządziwszy jak co dzień dudh suji na kupionym od sąsiadki mleku – siedziałyśmy z Nadią pod naszym drzewkiem w pobliżu huśtawki. Delektowałyśmy się poranna herbatką, ja zaś ćwiczyłam czytanie nepalskich liter z książki, gdy zobaczyłyśmy znowu dużą ekipę młodzieży w domu u Krishny. To jednak nie była ta sama młodzież, ale nepalscy mundurowi. Dziewięciu policjantów, same chłopaki. Przyglądałyśmy się przybyszom w milczeniu, oni zaś przyglądali się z daleka nam. Wyglądało to tak jakby się zastanawiali, czy nas odwiedzić i przyczyną wahania była wysoka temperatura powietrza… lenistwo dopadało każdego. Że tez w taki upalny dzień zlecono im wizytę na Methlangu…

W końcu powoli kierując się wąska ścieżką między polami Krishny stanęli przy naszej huśtawce i rozpoczęli standardowy zestaw pytań dla turystów: „Where are you from?”, „Where is your husband?”.

Cierpliwie odpowiedzieliśmy na pytania, ja zaś zapytałam: „a wy?” – „z Pokhary” – odpowiedzieli. Wiadomo, że z Pokhary, ale dlaczego przyszli aż tutaj? Co się stało? Chłopaki nie odpowiedzieli, nie odpowiedział też szef policjantów, który dotarł jako ostatni – nieco grubszy Nepalczyk w mundurze.

Nie wiedząc prawdopodobnie co jeszcze spytać, zapytali czy Nadia jest dziewczynką czy chłopcem ( a była w sukience). Ostatecznie życzyliśmy im powodzenia w ich policyjnej misji i chłopaki zabrali się w drogę powrotną.

Artykuły powiązane

Zostaw komentarz

Войти с помощью: